Mowa miejsca. Chełmek, sierpień 2020.
Dojechałem tam z Podlasia jadąc przez Radom, Miechów i Liban (tak mieszkańcy Chełmka mówią na sąsiedzkie miasteczko Libiąż).
Wygodne lokum miałem w nowoczesnym kompleksie sportowym. Jako jednostka asportowa z trwogą wspominam dawne lata i szkolne lekcje wychowania fizycznego. Gdy przyszło do kompletowania drużyn piłkarskich zawsze wybierano mnie jako ostatniego i stawiano na obronie. Tu byłem dużym zagrożeniem dla swojego bramkarza, moje samobójcze strzały były nie do obrony.
Mieszkałem w pokoju trenera i już pierwszej nocy miałem straszny sen, stałem się podstarzałym trenerem piłkarskim, który niegdyś miał wielki ambicję i nadzieję na sukcesy sportowe. Niestety zgubne skłonności alkoholowe zwichnęły karierę i frustrat dręczy teraz okrutnie młodzież sportową, zadając jej tak forsowny trening, że zaczynają się młodziakom wyginać nogi w kolanach w odwrotną stronę. Przy tym trener potajemnie popija małpeczki w pokoju trenera, by zagłuszyć ból istnienia.
Odtąd przez cały tydzień wypatrywałem na ulicach Chełmka ludzi z kolanami pracującymi w odwrotna stronę. Tych nie odnalazłem, natomiast ostatniego dnia pobytu, w moim pokoju, gdzie mieszkałem sam, w koszu na śmieci zauważyłem kilka puszek po piwie.
Wizyty w miejscach mi nowych zaczynam od zwiedzania starożytności. Chełmek przeżywał swoje chwile świetności, gdy w okresie międzywojennym, fabrykę obuwia założyli tu genialni fabrykanci, bracia Bata z Czech. Dzisiaj fabryka nie istnieje, zostały odnowione osiedla robotnicze i częściowo opuszczone hale fabryczne. Przez dzikie chaszcze pokrzyw wdarłem się do jednej z nich, w sporych fragmentach spalonej. Tu cudowny totalny chaos i przeróżne skarby, plakaty BHP z czasów komunistycznych, zeszyty majstrów z zapiskami i tony sproszkowanych barwników chemicznych rozwłóczonych po podłodze, które hulający wiatr podrywał w górę, bym mógł wciągnąć je do płuc. Chemia przemysłowa wyostrzyła moje zmysły i natychmiast znalazłem setki starych pieczątek, którymi niegdyś stemplowano buty. Postanowiłem wykorzystać je do swojej instalacji artystycznej. Na wskutek perswazji mądrego człowieka, mój barbarzyński pomysł natychmiast legł w gruzach i pieczątki po konserwacji trafią do miejscowego muzeum poświęconego historii Chełmka.
Pozostało szukać materii rzeźbiarskiej na złomowisku, tu sympatyczny właściciel pozwolił mi swobodnie buszować. Zgrzyt miażdżonego metalu, kurz, dym i buchający ogień z palników do cięcia żelastwa, a pomiędzy tym uwijający się prawdziwi mężczyźni z prawidłowo zginającymi się kolanami. Tak wyobrażam sobie dziewiąty krąg piekielny. Chyba Węgier obsługiwał ognisty palnik, bo śniady, wielkie wąsiska i z wyraźną przyjemnością podpalał resztki oleju silnikowego. Umięśniony wielkolud wielkim młotem rozwalał na kawałki korpusy silników przemysłowych. Gdy przemykałem pomiędzy hałdami posortowanych pogniecionych metali, zostałem dostrzeżony przez operatora dźwigu. Zgasił silnik maszyny i spytał mnie groźnym głosem, czy przypadkiem nie zniszczyłem metalowego samochodziku dla dzieci, który trafił na złomowisko. Twardziel okazał się być sentymentalny. Energicznie zaprzeczyłem, chociaż na fali destrukcji zachciało mi się po nim poskakać.
Unikając spalenia i przemykając pomiędzy spadającymi kawałami stali, znalazłem skarb na złomowisku, posklejaną strukturę z tysięcy gwoździ szewskich, pamiętających czasy świetności fabryki obuwniczej. Postanowiłem, że będzie to serce mojej rzeźby.
Dziękuję Dyrektorowi i załodze MOKiS w Chełmku za przyjazną atmosferę, pomoc przy pracy i gościnę.