Translate
poniedziałek, 5 listopada 2018
Pomorzany i Maczeta
Droga do tej wsi na Ukrainie ma niezwykle ciekawą strukturę, jej powierzchnia przypomina fale wzburzonego morza nagle zastygniętego w asfalt. Być morze jest to hołd ukraińskich budowniczych dróg oddany miejscowości Pomorzany, mającej w swojej nazwie Morze. Ale kierowca naszego autobusu marki Autosan, żwawy i wrażliwy na urodę tego świata Jonasz nie jest zachwycony, nieco zrzędzi a po dziesięciu kilometrach jest wzburzony a po nastepnej chwili wkurzony. Jonasz jest delikatny i nie robi scen, ale czuję się niedobrze, moja wina, bo trasa to moja świadoma sprawka. Powtarza się to od wielu lat, planuję wyjazd w nieznane miejsca i jest pewne, że droga to wyzwanie dla pojazdu innego niż czołg.
Ale na miejscu okazuje się, że warto było brnąć przez asfaltowe morze i wierny Tomasz wygląda na szczęśliwego.
Pomorzany to niegdyś miasto, teraz zanikająca wieś, z której wszyscy sprawni na umyśle ludzie wyjechali do pracy w Polsce. Zostali tu starcy, emeryci, degeneraci, nieliczne zasmarkane niemowlęta i ich mamy. Zdarza się dość często, że te kategorie w tajemniczy sposób zespalają się za sobą i starzec jest równocześnie degeneratem, emerytem, ale nigdy dzieckiem. Warto by było zdobić o tym Paradoksie Pomorzańskim doktorat w Akademii Podlaskiej w Siedlcach.
Parkuje Tomasz swój autobus marki Autosan przed prastarym polskim kościołem katolickim. Kościół jest piękny, stan materialny niedobry, po trawie wybujałej biega stado chudych i dość białych indyków. Dwie panie w moim wieku, ale wyglądające na moje prababcie, stoją w pokrzywach i omawiają sprawy gender i zagrożenie ze strony islamistów. Dowiadujemy się od pań, że ksiądz katolicki pojawia się w każdą niedzielę i o dziewiątej rano odczynia swoje tajemnicze procedury.
Tymczasem na pustym ziemnym placu przed kościołem, gdzie prócz naszego autobusu, jest tylko leżący na krawężniku znudzony pies i ponura kobyła przy wozie drewnianym, wymęczona u swojego cyca żarłocznym źrebięciem, pojawia się podpity Aborygen. Oznajmia Jonaaszowi, że parkuje autobusem nielegalnie i nie jest to dobre. Jaki to ma związek z tym, że przed drugą wojną światową w Pomorzanach mieszkało dużo Żydów i Polaków?
Przy rynku podziwiamy neogotycki ratusz. Kolejny paradoks pomorzański, wielki piękny budynek zaledwie stuletni a już w ruinie. Odarty z okien, drzwi i całej zachodniej elewacji osłoniętej poszarpaną folią cierpliwie czeka na rychły upadek. Obok na skwerku na ławeczce pamiętającej CCCP siedzi trzech młodzieńców w nastroju dość apatycznym. Nagle przed stary ratusz zajeżdża zdezelowany skuter chiński, który ujeżdża dorodna mama z równie dorodnym dzidziusiem na kolanach. Nieco spłoszyła się na widok Kosmitów, ale konsekwentnie wykręciła skuterkiem poziomą ósemkę, znak Nieskończoności.
Główną atrakcją Pomorzanów, dla bardzo nielicznych podróżników którzy przebrną przez asfaltowe morze, jest zamek przepiękny i dziwny. Zamek wielki a kiedyś jeszcze Większy polskich panów trwał do lat niedawnych jako szkoła podstawowa, ale gdy miejscowych dzidziusi zabrakło i szkołę zamknięto, poddał się natychmiast nie Tatarom, ale Entropii i zanurkował ku Matce Ziemi. Ukraińcy podjęli rozpaczliwą próbę ratowania zabytku, wzmocnili konstrukcję belkami z żelazobetonu, a ściany średniowieczne, wątpiące w prymat pionu nad poziomem, podparli potężnymi belkami drewnianymi skręconymi mocarnymi śrubami. Niestety, okazało się, że inżynier bez polotu, projektant remontu, kupił dyplom na bazarze we Lwowie i po roku konstrukcja ratująca nie uratowała i to co było podparte runęło wraz z podporą. Teraz jest to przedziwna mieszanina prastarych gruzów i młodych belek zgodnie wymieszanych według planu inżynierskiego.
Spotykamy na ruinach pomorzańskich podróznika Polaka Janusza. Wygląd ma podstarzało hipstersko polski i jest Polakiem. Janusz mieszka chwilowo we Lwowie. Przyjechał tu ze swojej nowej ojczyzny amerykańskiej, z upadłego miasta Detroit. Pracuje w amerykańskiej fundacji pomagającej nieszczęśliwym dzieciom z ogarniętej wojną wschodniej Ukrainy. Opowiada o niesamowitej akcji pomocowej swojej organizacji, kupił nieszczęśliwym dzieciom ubranka zimowe za 250 dolarów. Te zachwycone szmatkami postanowiły zrewanżować się Łaskawcom i zebrały grosze i kupiły ciastka Amerykanom z Detroit.
Janusz za swoje zasługi dla Ludzkosci już siedzi w naszym autobusie i mknie z nami po asfaltowym morzu do Lwowa. Janusz wyjmuje telefon pokazuje zdjęcie z prezydentem Wałęsą, potem niesamowite sceny z podróży po pustyni arabskiej a na koniec przepaść górską w Gruzji w którą mało co a by się obsunął wraz z szalonym Gruzinem..
Jedzie z nami Malarz rodem z Podlasia, on zaznacza, że jechał tez nad przepaścią, lepszą, bo w Ameryce i mało co by się tam omsknął samochodem Chrysler i już nie żył a żyje!
Janusz widzi, że nie ma do czynienia ze zwykłymi chłystkami, zadziera koszulę, obnaża owłosioną klatę i wielką skośną poszarpaną szramę pokazuje! To szrama od murzyńskiej maczety, którą to otrzymał w mieście Detroit od Czarnego Murzyna w ramach wstępnych negocjacji finansowych. Moja blizna po skalpelu chirurgicznym ma tylko 15 cm i chirurg wydawał się białawy, więc nie obnażyłem się, by się nie ośmieszyć.
Dojeżdżamy do Lwowa, Janusz Maczeta dziwi się, że mieszkamy w tak podłym hotelu dwugwiazdkowym (hotel Vlasta), po czym zaprasza Malarza na kolację do nadrozszej i najluksusowiejszej restauracji we Lwowie, >Baczewski<. Z oczywistych względów nie dojdzie do wspólnej konsumpcji w restauracji Baczewski, nie każdy może być dobrodziejem z Detroit.