Translate

poniedziałek, 28 maja 2018

CORDOBA i SEVILLA

Cordoba i pachnące pomarańcze.

Hiszpania jest tak pięknym i doskonale urządzonym krajem, że ogarniał mnie przeraźliwy żal, gdy wspominałem nasze ojczyste Kartoflisko. Dla pociechy usiłowałem znaleźć coś brzydkiego, obleśnego lub nieforemnego, dziurę w asfalcie, brzydki domek, zasmarkanego i pryszczatego cymbała, ale było to niemożliwością. Jakie przepiękne rośliny tu rosną! Na drzewach pomarańcze i cytryny, dojrzałe pacają na glebę i najgorsi degeneraci andaluzyjscy nie zwracają uwagi na te pyszne owoce. Był z nami amator ogrodnictwa, milczek Daniło, mieszkaniec zimnego Podlasia. Daniło uwielbia oleandry i rozmaryny i usiłuje hodować u siebie w ogródku. Wiele pracy to wymaga, na zimę trzeba donice wnosić do piwnicy, potem niszczą rośliny żarłoczne turkucie podjadki, w maju zwykle zaskakuje mróz a w lecie wściekły grad. Gdy Daniło zobaczył przy drodze z lotniska bujne szpalery kwitnących oleandrów, a potem na autostradzie wielkie, intensywnie zielone gromady rozmarynowe i wspomniał swoje rachityczne rośliny, sposępniał i zamilkł, chociaż już wcześniej milczał. Po dłuższej chwili wypowiedział jedno słowo- świnie! To niesprawiedliwa opinia o Hiszpanach, cóż oni winni, że maja tak dobrze?
Jednak wracając autobusem kursowym z Cordoby do Sevvli, gdy znużony próżniaczym dniem i nieco przymulony cervesą postanowiłem zapaść w drzemkę, na cudownym obrazie Andaluzji i Andaluzyjek pojawiła się pierwsza rysa. Tuż przede mną siedziała młoda Hiszpanka mocno obfita od dobrobytu i diety śródziemnomorskiej, opięta cała w czarne leginsy plastikowe i czarną bluzeczkę tez plastikową. Obok niej córeczka, równie wielka i równie wystrojona. Upał był straszliwy, kobietki cały czas pochłaniały kanapki z serem żółtym i okrutnie się pociły. Zwłaszcza gdy mamusia podnosiła rękę zapach potu tak świdrował mi mózg, że organizm mój postanowił oddać z powrotem cervesę i caracale.
Po wrażeniach podróżnych, wieczorem w Sewilli poprosiłem, znaną mi od lat, Verę, by zaprowadziła naszą słowiańską komandirowkę w takie rejony miasta, gdzie pobożny pielgrzym Scseptylius, wędrujący do Santiago de Compostela nie zawita nigdy, przenigdy. Vera jest w Sewilli od kilku lat i uczy Hiszpanów języka Szekspira, zna miasto doskonale. O tajemniczym lokalu dowiedziała się z sieci globalnej pod adresem https://daniel-ludwiczuk.blogspot.com/ . Chyba już wyrwałeś się z pętli, skoro czytasz dalej.
Labiryntem wąskich uliczek docieramy do knajpy otwieranej o 9 wieczorem i jak plotka miejska donosi, interesujące drinki serwuje tu ponury osobnik. Jednak zamknięte, czekamy pół godziny w końcu pojawia się wysuszony i zgarbiony starszy pan o wyglądzie kościelnego udręczonego nieustanną czkawką. To właściciel lokalu, oddał go już synowi a teraz pilnuje interesu, wyraźnie mu nie ufa. W końcu na motorku pojawia się pulchny i nieogolony syn o szalonym wzroku, jeszcze kwadrans i w końcu wchodzimy. Knajpa ma kościelny wystrój w stylu barokowym. Siadamy przy stoliku pod figurą Matki Boskiej z dzieciątkiem, naturalnej wielkości, pełno tu obrazów i rzeźb kościelnych z epoki, można dostać to w antykwariatach, kościoły są w Sewilli w większości zamknięte i puste.
Barman serwuje drinki z ambony- ołtarza, bogato zdobionego chorągwiami maryjnymi, wyszywanymi złotymi nićmi. Jak się dowiadujemy później od Very, ponury barman studiował w seminarium duchownym, lecz z powodu złych skłonności kursu nie ukończył. Tatuś wpadł na pomysł jak uspokoić pobudzonego syna i urządził mu bar udający katolicki kościół, który cieszy się wielkim powodzeniem wśród wtajemniczonych turystów i Sewillian. Pół Polak, pół Duńczyk Peter jest z nami, zamawia on drink o nazwie „Krew Chrystusa”, idziemy za jego przykładem. Peter w dziecięcstwie miał zawsze piątkę z przedmiotu szkolnego $religia$.


Labirynty Sewilli.

Po kilku w dniach w Sewilli, porankiem wczesnym, gdy podróżnicy smacznie chrapali, postanowiłem udać się na spacer. Zapuściłem się w uroczy labirynt uliczek starego miasta i po pół godzinie zorientowałem się, że pobłądziłem. Ulice tu rozchodzą się chaotycznie w różnych kierunkach i są bardzo wąskie, często mieści się tylko skuter z chudym Hiszpanem. Było pochmurno i Słońce nie mogło mi być Azymutem. Mapy nie zabrałem, telefonu, by pomocy wzywać, też nie. Pytać Aborygenów o drogę też nie mogłem, bo nie znałem adresu zameldowania. Poza tym w miejscowym narzeczu potrafiłem tylko zamawiać Grande Cervesa. A tego tez nie mogłem zamówić, bo portfel na kwaterze. Wiedziałem też, że Zorro po hiszpańsku to Lis. Wiedza ta jednak na razie była mi tylko balastem.
Wpadłem w trwogę i przerażenie, będę tu błądził kilka dni i w końcu umrę na obczyźnie. Postanowiłem szukać punktów orientacyjnych, postarałem zapamiętać stojącego na rogu ulicy dilera narkotyków, łupiącego pestki i spluwającego łupinami na bruk, będzie mi bazą i punktem odniesienia w beznadziejnej podróży, okazało się, że dilerów plujących jest mnóstwo. Potem na punkt orientacyjny wybrałem opuszczony kościół z chwastami na dachu, okazało się mnóstwo opuszczonych kościołów z chwastami na dachu. Jak bym chciał w tej chwili spotkać pielgrzyma Scepantyliusa z nawigacją satelitarną, on by mi wskazał kierunek do Polski!
Pogodziłem już się z losem i wspomniałem bezdomnego żyjącego na ulicy sevillskiej tuż obok naszego mieszkanka. Zajął on wnękę w murze 3 na 1,5 metra tuz przy ruchliwej ulicy i rezyduje tam tolerowany i wspierany finansowo przez sewillian. Jak doniosła nam Vera, jest to Szwed, który porzucił z pozoru szczęśliwą Skandynawię i wybrał Słońce na ulicy andaluzyjskiej. Gdy przychodzi zima i nocą może być chłodno, nasz Szwed odpala do Tajlandii po czym wraca wiosną. Szwed ma wygląd schludny i wyperfumowany, wieczorami czuć od niego paloną marychę. Widziałem jak rozwiązywał krzyżówki szwedzkie, czekając na datki do plastikowego kubeczka. Szwed ma swój honor, przyjmuje tylko Euro, gdy dostał używane buty, uznał to zniewagę i okrutnie przeklął po szwedzku.
Ogromnie się ucieszyłem, gdy idąc już do Polski, przypadkowo w końcu dotarłem do kartonowego domku szwedzkiego! To był mój azymut, Szweda w tekturowym domku nie było, ale obok barłogu i kubeczka na pieniądze zamieścił tekturkę z napisem "zaraz wracam".


----NA DACHU W SEWILLI----


Na drugą po południu Argentyńczyk zaprosił nas na balangę na dachu nad czwartym pietrem naszej kwatery. Dachy są tu płaskie, deszcz tu pada bardzo rzadko i andaluzyjczycy urządzaja na dachach urocze zakątki z tropikalnymi roślinami, pod którymi można oddawać się różnym uciechom. Obserwujemy z góry miasto, widzimy największą i najpiekniejszą gotycką katedrą na świecie, gdzie pochowany jest Krzysztof Kolumb. Dużo trzeba było zrabować złota Inkom, by coś takiego zbudować. Na wejście do katedry napiera tłum podnieconych turystów z Azji.
Tymczasem na dachu, Argentyńczyk przystępuje do prażenia sławnych wołowych steków. Wołowina jest prosto z Argentyny i tak wielkie połacie mięsiwa kroi nasz mistrz kuchni, że można by z nich skonstruować parasol przeciwsłoneczny. Po chwili przychodzą goście, Eduardo, Indianin z Boliwii, który w Sewilli ma sześć pizzerii i jest bardzo bogaty. Eduardo zajechał wielkim i głośnym motocyklem z młodą Włoszką, studentką Eleonorą. Eleonora jest dość gibka i powabna i mówi nam, że nie jest dziewczyną Edka, jednak po wypiciu pierwszego wina widzimy, że jeżeli nie jest, to zaraz będzie. Eduardo co chwila zbliża się do Włoszki na odległość milimetra i wtedy między nimi przeskakuje iskra elektryczna.
Zasugerowałem Eduardo, by zrezygnował z zaplanowanej wakacyjnej podróży do Krakowa i odwiedził mnie w mojej wsi. Eduardo pyta, czy jest sens założenia pizzerii w Polsce. Odradzam i ostrzegam przed polskimi nacjonalistami. Są tacy w mojej parafii, jest takich dwóch starszych panów, naoglądali się TVP info propagandy i o ludziach o śniadej cerze mówią „ciapaci”, to mowa nienawiści. W wolnych chwilach szukają ich po lasach sosnowo-brzozowych.
Steki są pyszne, wino wytrawne, ludzie przyjacielscy, miejsce i klimat doskonałe. Jednak nie jest dobrze, nasi gospodarze mają ciała pełne fantazyjnych tatuaży i pozbawiony tych ozdób czuje się zupełnie nieubrany.