Translate

poniedziałek, 28 maja 2018

CORDOBA i SEVILLA

Cordoba i pachnące pomarańcze.

Hiszpania jest tak pięknym i doskonale urządzonym krajem, że ogarniał mnie przeraźliwy żal, gdy wspominałem nasze ojczyste Kartoflisko. Dla pociechy usiłowałem znaleźć coś brzydkiego, obleśnego lub nieforemnego, dziurę w asfalcie, brzydki domek, zasmarkanego i pryszczatego cymbała, ale było to niemożliwością. Jakie przepiękne rośliny tu rosną! Na drzewach pomarańcze i cytryny, dojrzałe pacają na glebę i najgorsi degeneraci andaluzyjscy nie zwracają uwagi na te pyszne owoce. Był z nami amator ogrodnictwa, milczek Daniło, mieszkaniec zimnego Podlasia. Daniło uwielbia oleandry i rozmaryny i usiłuje hodować u siebie w ogródku. Wiele pracy to wymaga, na zimę trzeba donice wnosić do piwnicy, potem niszczą rośliny żarłoczne turkucie podjadki, w maju zwykle zaskakuje mróz a w lecie wściekły grad. Gdy Daniło zobaczył przy drodze z lotniska bujne szpalery kwitnących oleandrów, a potem na autostradzie wielkie, intensywnie zielone gromady rozmarynowe i wspomniał swoje rachityczne rośliny, sposępniał i zamilkł, chociaż już wcześniej milczał. Po dłuższej chwili wypowiedział jedno słowo- świnie! To niesprawiedliwa opinia o Hiszpanach, cóż oni winni, że maja tak dobrze?
Jednak wracając autobusem kursowym z Cordoby do Sevvli, gdy znużony próżniaczym dniem i nieco przymulony cervesą postanowiłem zapaść w drzemkę, na cudownym obrazie Andaluzji i Andaluzyjek pojawiła się pierwsza rysa. Tuż przede mną siedziała młoda Hiszpanka mocno obfita od dobrobytu i diety śródziemnomorskiej, opięta cała w czarne leginsy plastikowe i czarną bluzeczkę tez plastikową. Obok niej córeczka, równie wielka i równie wystrojona. Upał był straszliwy, kobietki cały czas pochłaniały kanapki z serem żółtym i okrutnie się pociły. Zwłaszcza gdy mamusia podnosiła rękę zapach potu tak świdrował mi mózg, że organizm mój postanowił oddać z powrotem cervesę i caracale.
Po wrażeniach podróżnych, wieczorem w Sewilli poprosiłem, znaną mi od lat, Verę, by zaprowadziła naszą słowiańską komandirowkę w takie rejony miasta, gdzie pobożny pielgrzym Scseptylius, wędrujący do Santiago de Compostela nie zawita nigdy, przenigdy. Vera jest w Sewilli od kilku lat i uczy Hiszpanów języka Szekspira, zna miasto doskonale. O tajemniczym lokalu dowiedziała się z sieci globalnej pod adresem https://daniel-ludwiczuk.blogspot.com/ . Chyba już wyrwałeś się z pętli, skoro czytasz dalej.
Labiryntem wąskich uliczek docieramy do knajpy otwieranej o 9 wieczorem i jak plotka miejska donosi, interesujące drinki serwuje tu ponury osobnik. Jednak zamknięte, czekamy pół godziny w końcu pojawia się wysuszony i zgarbiony starszy pan o wyglądzie kościelnego udręczonego nieustanną czkawką. To właściciel lokalu, oddał go już synowi a teraz pilnuje interesu, wyraźnie mu nie ufa. W końcu na motorku pojawia się pulchny i nieogolony syn o szalonym wzroku, jeszcze kwadrans i w końcu wchodzimy. Knajpa ma kościelny wystrój w stylu barokowym. Siadamy przy stoliku pod figurą Matki Boskiej z dzieciątkiem, naturalnej wielkości, pełno tu obrazów i rzeźb kościelnych z epoki, można dostać to w antykwariatach, kościoły są w Sewilli w większości zamknięte i puste.
Barman serwuje drinki z ambony- ołtarza, bogato zdobionego chorągwiami maryjnymi, wyszywanymi złotymi nićmi. Jak się dowiadujemy później od Very, ponury barman studiował w seminarium duchownym, lecz z powodu złych skłonności kursu nie ukończył. Tatuś wpadł na pomysł jak uspokoić pobudzonego syna i urządził mu bar udający katolicki kościół, który cieszy się wielkim powodzeniem wśród wtajemniczonych turystów i Sewillian. Pół Polak, pół Duńczyk Peter jest z nami, zamawia on drink o nazwie „Krew Chrystusa”, idziemy za jego przykładem. Peter w dziecięcstwie miał zawsze piątkę z przedmiotu szkolnego $religia$.


Labirynty Sewilli.

Po kilku w dniach w Sewilli, porankiem wczesnym, gdy podróżnicy smacznie chrapali, postanowiłem udać się na spacer. Zapuściłem się w uroczy labirynt uliczek starego miasta i po pół godzinie zorientowałem się, że pobłądziłem. Ulice tu rozchodzą się chaotycznie w różnych kierunkach i są bardzo wąskie, często mieści się tylko skuter z chudym Hiszpanem. Było pochmurno i Słońce nie mogło mi być Azymutem. Mapy nie zabrałem, telefonu, by pomocy wzywać, też nie. Pytać Aborygenów o drogę też nie mogłem, bo nie znałem adresu zameldowania. Poza tym w miejscowym narzeczu potrafiłem tylko zamawiać Grande Cervesa. A tego tez nie mogłem zamówić, bo portfel na kwaterze. Wiedziałem też, że Zorro po hiszpańsku to Lis. Wiedza ta jednak na razie była mi tylko balastem.
Wpadłem w trwogę i przerażenie, będę tu błądził kilka dni i w końcu umrę na obczyźnie. Postanowiłem szukać punktów orientacyjnych, postarałem zapamiętać stojącego na rogu ulicy dilera narkotyków, łupiącego pestki i spluwającego łupinami na bruk, będzie mi bazą i punktem odniesienia w beznadziejnej podróży, okazało się, że dilerów plujących jest mnóstwo. Potem na punkt orientacyjny wybrałem opuszczony kościół z chwastami na dachu, okazało się mnóstwo opuszczonych kościołów z chwastami na dachu. Jak bym chciał w tej chwili spotkać pielgrzyma Scepantyliusa z nawigacją satelitarną, on by mi wskazał kierunek do Polski!
Pogodziłem już się z losem i wspomniałem bezdomnego żyjącego na ulicy sevillskiej tuż obok naszego mieszkanka. Zajął on wnękę w murze 3 na 1,5 metra tuz przy ruchliwej ulicy i rezyduje tam tolerowany i wspierany finansowo przez sewillian. Jak doniosła nam Vera, jest to Szwed, który porzucił z pozoru szczęśliwą Skandynawię i wybrał Słońce na ulicy andaluzyjskiej. Gdy przychodzi zima i nocą może być chłodno, nasz Szwed odpala do Tajlandii po czym wraca wiosną. Szwed ma wygląd schludny i wyperfumowany, wieczorami czuć od niego paloną marychę. Widziałem jak rozwiązywał krzyżówki szwedzkie, czekając na datki do plastikowego kubeczka. Szwed ma swój honor, przyjmuje tylko Euro, gdy dostał używane buty, uznał to zniewagę i okrutnie przeklął po szwedzku.
Ogromnie się ucieszyłem, gdy idąc już do Polski, przypadkowo w końcu dotarłem do kartonowego domku szwedzkiego! To był mój azymut, Szweda w tekturowym domku nie było, ale obok barłogu i kubeczka na pieniądze zamieścił tekturkę z napisem "zaraz wracam".


----NA DACHU W SEWILLI----


Na drugą po południu Argentyńczyk zaprosił nas na balangę na dachu nad czwartym pietrem naszej kwatery. Dachy są tu płaskie, deszcz tu pada bardzo rzadko i andaluzyjczycy urządzaja na dachach urocze zakątki z tropikalnymi roślinami, pod którymi można oddawać się różnym uciechom. Obserwujemy z góry miasto, widzimy największą i najpiekniejszą gotycką katedrą na świecie, gdzie pochowany jest Krzysztof Kolumb. Dużo trzeba było zrabować złota Inkom, by coś takiego zbudować. Na wejście do katedry napiera tłum podnieconych turystów z Azji.
Tymczasem na dachu, Argentyńczyk przystępuje do prażenia sławnych wołowych steków. Wołowina jest prosto z Argentyny i tak wielkie połacie mięsiwa kroi nasz mistrz kuchni, że można by z nich skonstruować parasol przeciwsłoneczny. Po chwili przychodzą goście, Eduardo, Indianin z Boliwii, który w Sewilli ma sześć pizzerii i jest bardzo bogaty. Eduardo zajechał wielkim i głośnym motocyklem z młodą Włoszką, studentką Eleonorą. Eleonora jest dość gibka i powabna i mówi nam, że nie jest dziewczyną Edka, jednak po wypiciu pierwszego wina widzimy, że jeżeli nie jest, to zaraz będzie. Eduardo co chwila zbliża się do Włoszki na odległość milimetra i wtedy między nimi przeskakuje iskra elektryczna.
Zasugerowałem Eduardo, by zrezygnował z zaplanowanej wakacyjnej podróży do Krakowa i odwiedził mnie w mojej wsi. Eduardo pyta, czy jest sens założenia pizzerii w Polsce. Odradzam i ostrzegam przed polskimi nacjonalistami. Są tacy w mojej parafii, jest takich dwóch starszych panów, naoglądali się TVP info propagandy i o ludziach o śniadej cerze mówią „ciapaci”, to mowa nienawiści. W wolnych chwilach szukają ich po lasach sosnowo-brzozowych.
Steki są pyszne, wino wytrawne, ludzie przyjacielscy, miejsce i klimat doskonałe. Jednak nie jest dobrze, nasi gospodarze mają ciała pełne fantazyjnych tatuaży i pozbawiony tych ozdób czuje się zupełnie nieubrany.




wtorek, 22 maja 2018

Kadyks

Kadyks
Przeczytałem w przewodniku turystycznym, że Kadyks to najstarsze, nieprzerwanie zamieszkałe miasto Europy. Byli tu Fenicjanie, Arabowie, Anglicy, Andaluzyjczycy i inne nacje.
Z kolei będąc w miescie Płowdiw w Bułgarii usłyszałem, że to najstarsze miasto w Europie nieprzerwanie zamieszkałe przez Bułgarów. Grecy tez mają najstarsze miasta w Europie zasiedlone od prehistorii przez Greków.
Kadyks nie wygląda na miasto prastare, największymi niegodziwcami w historii miasta byli Anglicy, w imię porządkowania, wyburzyli starożytne budowle i dzisiaj jest tu dość ponuro, miasto wygląda na upadłe, tylko stonka turystyczna je nieco ożywia. Po ulicach snują się emeryci hiszpańscy, tuż po południu zapadają w drzemkę trzygodzinną zwaną tutaj sjestą i śnią o czasach świetności, gdy do Kadyksu wpływały statki z krwawym złotem i srebrem zrabowanym Indianom z Ameryki. Gdy pod wieczór wybudzą się ze snu, idą do knajpy, koniecznie przy wąskiej uliczce, i z rozpaczy chleją piwo zwane tutaj cerveza a na zakąskę wysysają mięsistymi ustami z muszelek malutkie ślimaczki. Jeżeli ślimaczek wystawi rogi, rezygnują z wysysania i wyrywają nieboraka z pokręconego domku wielkimi zębami emeryta.
Po obejrzeniu opuszczonych kościołów i zamkniętego muzeum nasza gromadka udała się na sławny targ rybny. Tu miejscowi rybacy przywożą przeróżne stwory morskie wyłowione z Atlantyku. Są tu ryby przedziwne, kraby, pająki morskie, ośmiornice i inne nieznane mi dziwadła. Większość jeszcze żyje, patrzy na nas wielkimi oczami i rusza rozpaczliwie przeróżnymi czułkami, na pewno chcą do morza a nie brzucha. Wielka piersiasta Hiszpanka maczetą rąbie stwora morskiego na porcje rosołowe, obok przystojny Hiszpan gmera gołą łapą w stercie śluzowatych mątw, słychać tajemnicze mlaskanie i ciamkanie. Czy to mątwy ciamkają czy Hiszpan? Sprzedawcy za plecami mają obrazki z Matką Boską lub Jezusem, oni maja spojrzenie dość natchnione.
Po tym ciekawym doświadczeniu rezygnujemy chwilowo z konsumpcji owoców morza i szukamy knajpy rybackiej, by nasączyć się cervezą. Uroczą knajpę znajdujemy na zadupiu hali targowej, pomimo kosmicznego upału mężczyźni, nieco zmęczeni życiem, chodzą w gumowcach. To rybacy, tu po połowach załatwiają interesy i piją piwo. Barman gra w karty z rybakami a nas obsługuje bardzo uprzejmie.
Osiągam stan prawie nirwany. Ale mówi się, że świat jest mały i nigdzie nie można się się swobodnie zeszmacić, bo następnego dnia moja ciotka, która przeszłą na Ciemną Stronę Mocy, się dowie.
Nagle widzę znajomego sprzed wielu lat, ubrany w lniane giezło, postukując polskim sosnowym kosturem w andaluzyjski bruk podąża żwawo Scepatylius, niegdyś mieszkaniec sąsiedniej wsi, teraz obywatel świata. Ten energiczny i inteligentny biznesmen, po udanej karierze zawodowej, przeszedł na emeryturę, przeżył duchowa przemianę i pieszo pielgrzymuje corocznie do sanktuarium Santiago de Compostela. Z różnych miejsc wyrusza corocznie i przemierza tysiące kilometrów. Jak wiadomo, pielgrzym w czasie wielu miesięcy wędrówki narażony jest na pokusy szatana, który tu osobliwie chętnie przyjmuje formę namiętnej i nienasyconej Hiszpanki. Podąża więc z Scepatyliusem wierna żona, ona przegoni wąsiaste Hiszpanki.
Udaję przeźroczyste powietrze, licząc na niewidzialność, jednak bystry pielgrzym dostrzega mnie i grozi palcem po czym czyni znak krzyża.

niedziela, 20 maja 2018

PROWINCJA ANDALUZYJSKA


Miałem rozkaz maryjny, robić notatki podróżne z Andaluzji, lecz niemożliwością to było, piękno nieskończone tej krainy przytłoczyło mnie. Dopiero po powrocie do Ojczyzny, gdy zanurzyłem się na powrót w zimnej brzydocie chaotycznej i pospacerowałem po chodnikach z polbruku w różnych kolorach, powróciłem do posępnej rzeczywistości.
Cały świat pożerany jest przez stonkę turystyczną i psuje podziwianie zabytków prastarych, obcieranie się o przypadkową biomasę ludzką. Postanowiliśmy wyruszyć na prowincję andaluzyjską, samochodem kieruje sympatyczny Argentyńczyk, mistrz kierownicy Demonio Asfalto (w naszym narzeczu Demon Szos). Opuszczamy Sevillę wyśmienitymi drogami asfaltowymi i po chwili jesteśmy w cudownej pustej okolicy. Wśród zadbanych upraw widać co jakiś czas, wśród palm, hacjendy wieśniaków, sławnych Psów Andaluzyjskich nie ma. Wszystko w doskonałym guście, ogromne połacie gajów oliwnych, zbyt ty gorąco na winorośl. Unia Europejska dopłaca do każdego drzewka oliwnego, w związku z tym powstały fabryki plastikowych drzewek które wtyka się w glebę i kontrola lotnicza nie wykrywa oszustwa. Włosi z kolei mieli zbyt dużo krów i Unia dopłacała do każdej krowy zabitej, by zmniejszyć nadprodukcje mleka. Warunkiem uzyskania dopłaty było dostarczenie ucha zabitej krowy. W związku z tym po łąkach hasały wesołe krowy bez uszu.
Nie mogę wytrzymać tej rywalizacji w niegodziwości tych szlachetnych narodów i przytaczam opowieść z mojej okolicy. Wywróciła się litewska ciężarówka pełna skórzanych butów, które wysypały się na pobocze. Buty zostały natychmiast rozkradzione przez okoliczna ludność. Argentyńczyk stwierdził, że to banalne, w jego kraju runęła ciężarówka z bykami. Ludność wybiegła z maczetami, byki zostały zabite po czym wykrojono najlepsze kawałki mięsiwa na znane steki argentyńskie. Poczułem się fatalnie, nasz naród znów wypadł banalnie w tej rywalizacji podłości i lekceważenia norm moralnych. Hiszpanie są tu jednak niezrównani, to oni podbili, zniewolili i zniszczyli stare cywilizacje Ameryki. Inna rzecz, że nie wyszło im to na dobre, gdy Europa zachodnia zaczynała epokę uprzemysłowienia, oni byli zajęci rabunkiem i mordowaniem i po pewnym czasie zaczęła się hiszpańska degrengolada.
c.d.n.
#w następnym kawałku: jak w najstarszym mieście Europy Kadyksie spotkałem polskiego pielgrzyma Scetiliusa z sąsiedniej wsi pielgrzymującego pieszo do Santiago de Compostela#

niedziela, 6 maja 2018

Dom Sierot

Nocleg, bardzo niskobudżetowy, zaplanowany mieliśmy w Domu Sierot. To już peryferie Wielkiego Nowogrodu. Z trudem trafiamy na ulicę Walentyny Tiereszkowej, bo kierowcy z pks mają doskonałą orientację w terenie leśnym i polnym, ale w Wielkim mieście wzywają na pomoc Matkę Boską Częstochowską. Okolica ulicy Walentyny okazuje się kosmiczna. Pomiędzy azbestowymi blokami mieszkalnymi, połączonymi napowietrzną pajęczyną przewodów elektrycznych przemieszczają się kosmici, patrzą na nas dość dziwnie, pewnie zażyli sławny rosyjski narkotyk „Krokodyl” po którym jest fantastycznie, ale po pewnym czasie, oddzielają się od kości i spadają na glebę spore kawały mięsa. Wita nas gospodarz Domu Sierot, miły Pan, który nie wyjaśnia co zrobili z sierotami, ale cały budynek jest dla naszej brygady. Jest pewna niedogodność, na pięterku, nad wejściem do naszej kwatery mieszka pewna pani z wyrazistymi poglądami, która intruzów polewa z wysokości wrzącą wodą. Ale nie nie należy się tym podniecać, w średniowieczu były to wielkie kotły wrzącej smoły. Nasz gospodarz wyjaśnia, że pani jest trochę niestabilna psychicznie. Nadchodzi wieczór, ciepłej wody w kanach nie ma(ale wrzątek z pięterka do dyspozycji), mam zamiar spełnić swoje marzenie, napić się wódki z miejscowymi i osiągnąć Pierwsza Prędkość Kosmiczną. Sprawa wydaje się być prosta, przecież udało mi się to w tylu miejscach, nawet w Siemiatyczach. W zamiarze tym nie jestem odosobniony, serdecznie wspiera mnie znakomity Towarzysz podróży, znawca historii Polski i Kosmosu , akademik Maciej Tadeuszowicz. On śmiało myśli o Drugiej Prędkości Kosmicznej. Wprawdzie kobiety są nieco znużone trudami zagranicy, ale stoliczek w sierocej świetlicy przykrywają ceratą w kwiatki a na niej smakołyki polskie, paprykarz po szczecińsku, pasztet drobiowy podlaski z polskiego ptactwa , chemiczne kabanosy, słodka musztarda itp. Zapraszam naszego rosyjskiego gospodarza na jednego. Ten stanowczo odmawia, kładzie się na leżance, gdzie spędzi całą noc. Po pewnym czasie wyciąga notes i coś notuje, gdy Akademik rozważa kwestie historyczne związane z Drzwiami Płockimi.
Więc tylko nieco podskoczyliśmy, do Orbity daleko. Rano nasz Anioł Stróż, który będzie cały czas dyżurował na leżance w Domu Sierot ostrzega nas- sztoby to było poslednij raz! Obiecujemy poprawę, nigdy więcej się to nie powtórzy.
Drzwi Płockie to bardzo ciekawa historia wiążąca Płock, Magdeburg i Wielki Nowgorod. Sobór Mądrości Bożej w Nowogrodzie Wielkim postawiony w 11 wieku, ma piękne romańskie spiżowe wrota, napis łaciński na wrotach tłumaczy nam, że fundatorem jest biskup płocki a drzwi wykonano w Magdeburgu. Są też napisy cyrylicą wyryte w okresie późniejszym objaśniające różne sceny religijne mające formę komiksu. Ponieważ drzwi, składające się z płycin ,wielokrotnie demontowano i składano ponownie, szyk komiksu jest zaburzony. Litwini, o których zaraz, demontując drzwi do transportu nie zrobili planów i powstał chaos. Rozstaw haków mocujących drzwi jest identyczny w płockiej katedrze i soborze nowogrodzkim. W czasach komuny, zaciekle zwalczającej religię, zrobiono kopię drzwi i zawieszono w Płocku. Rzemieślnicza i artystyczna robota jest perfekcyjna, jak przemieściły sie w średniowieczu z Płocka do Nowgorodu to zagadka, jest wiele hipotez, ale mi najbardzej podoba mi się teza, że skradli ją Dzicy Litwini, sprzedali Rosjanom a zysk przepili. Rosjanie na wszelki wypadek mówią Drzwi Magdeburskie, my Płockie. Podobnie jest z syfilisem, u nas nazwanym francą a u Rosjan polską chorobą. Drzwi mają prawie cztery metry wysokości i ważą pewnie ze trzy tony, gdyby na mnie runęły w tej chwili, to byłby już koniec tekstu.
c.d.n.


Rzeźba z brązu. Wysokość około 35 cm.

sobota, 5 maja 2018

GRANICA i droga do Wielkiego Nowogrodu.
Nasza brygada z entuzjazmem i dobrowolnie wybiera się do Rosji. Cel wyjazdy niejasny, u większości próżniactwo turystyczne. Północna Estonia, koniec Unii Europejskiej czyli Jewrosojuza, potężna rosyjska celniczka ogląda nasze wizy i wita serdecznie - polskije pany prijechali. Złotozębny uśmiech ma szyderczy, moi przodkowie to chłopi pańszczyźniani i nieoskrobani dzicy górale, panów nie dostrzegam.
Przez okna naszego busu wpadają żarłoczne komary wiele razy większe niż w krajach NATO, to pierwsza flanka obronna Rosji przed Obcym, potem jest napalm i atom. Komary wielkimi trąbami chleją krew polskich panów, dzwonię do przyjaciół z Wielkiego Nowogrodu, zalecają nocą nie jechać, przeczekać w autobusie do rana, drogi są niebezpieczne, mogą nas napaść bandyci, zabić i zbezcześcić zwłoki . Rankiem, osłabieni nieco transferem krwi, ruszamy na Północ.
Jedziemy busem marki autosan z powiatowego PKS, który cudem nie zbankrutował, wbrew planom Balcerowicza. Mamy dwóch mistrzów kierownicy, panowie po pięćdziesiątce, smętnego Romana, który szybko stał się Romanem Erotomanem i fatalistycznego Tadeusza. Tadeusz okazał się człowiekiem, który dużo mówi, wszystko wie i często używa słowa „niestety”. Przykładowe Mądrości Tadeusza: Za mało zarabiam, niestety, a prezes za dużo, niestety. Żydzi rządzą światem, niestety. Słońce świeci, niestety. Nazwałem go Panem Niestety i postanowiłem zabić, być może pod wpływem zbyt optymistycznej muzyki disco polo świdrujacej cały czas nasze mózgi. Czytałem, że w rosyjskich więzieniach nie jest lekko i zamiar zły na Polskę przełożyłem, by tam w celi więziennej z tvp info odpoczywać . Niestety, w międzyczasie trochę polubiłem Pana Niestety i plany legły w gruzach.
Po uporządkowanej Łotwie i Estonii, gdzie przyroda okiełznana, trawa wykoszona, drzewa rosną według panu, a pola zaorane i uprawione, widzimy chwilę za granicą, totalny i chaotyczny wykwit natury. Zwłaszcza gigantyczny Barszcz Sosnowskiego pożera przestrzeń, lasy jednak rachityczne, drzewka dość jeszcze młode a już rezygnują z pionu, chylą się ku glebie, minister Szyszko zapłakałby zapewne łzami w kształcie żołędzi , pól uprawnych nie ma. Pan Niestety wybiera najkrótszą drogę do Wielkiego Nowogrodu. Był to błąd, należało być posłusznym radom Aborygenów i nadłożyć 100 km do lepszej szosy. Bo nasza droga była zbombardowana przez faszystów w czasie drugiej wojny światowej i jakoś przez lata nie udało się zasypać lejów po bombach. Wtedy, w czasach wojennych, zapewne nastąpił też koniec przydrożnej linii elektrycznej powalonej przez drzewa. Ale druty miedziane nie skradzione przez złomiarzy, co w naszej ojczyźnie stałoby się niewątpliwie. Co kilkanaście kilometrów osady ludzkie z małymi domkami eternitowymi nieremontowanymi od czasów Stalina. Do domków prowadzą wąskie ścieżki osaczone przez Barszcz Sosnowskiego. Ludzi nie ma, tylko czasami przy drodze siedzi na zydelku staruszek z wiadrem kartofli z wielkimi białymi kiełkami. Pewnie czeka od paru dni na kupca. Jest jednak w tym odpuszczeniu sobie trudu porządkowania natury i czynienia sobie Ziemi poddaną, wielka mądrość, przecież przyroda i tak prędzej czy później wprowadzi swoje porządki i trawniki wykoszone zamienią się w chaszcze wściekłe.
Poza tym, jadąc przez oskrobaną Łotwę, dostrzegłem za cudownym krzakiem hortensji onanizującego się przedstawiciela łotewskiej organizacji nacjonalistycznej Krzyże Błyskawicy. W Rosji za ścianą dzikiej dżungli nic nie widać, zresztą praktyki takie są tu nie znane.A być może było to nie na Łotwie tylko w Polsce i onanizował się nasz Narodowiec z obrony terytorialnej Antoniego? Nie pamiętam, bo nasączałem się różnymi płynami, wraz akademikiem Maciejem Tadeuszowiczem, przygotowując się na godne przywitanie mitycznej Rosji.
C.D.N.